Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

przez minutę ich opowiadań, narzekań na cierpienia i strasznych, krew w żyłach mrożących jęków. Lecz litość byłaby tu zbędna. Te potwory lenistwa, wmawiające, że im tylko kwadransa do śmierci brakuje, są zdrowe, jak byki, i okropne choroby ich znikają, jak senne marzenia, gdy tylko do izby chorych doleci hałas kotwic, zarywających się w dnie jakiegokolwiek portu. Bowiem stali mieszkańcy lazaretu rekrutują się z tak zwanych na statku „dekowników“, których dewizą jest: „Nie przepracowywać się!“
Dewiza ta daje się wprowadzić w życie tylko w tym wypadku, jeżeli „dekownikowi“ uda się „zadekować“ do izby chorych. Na służbie bowiem uchylanie się od pracy wcale ale to wcale nie popłaca: amatora próżnowania czekają kary oficerów i najokropniejsze, życie obrzydzające, szykany kolegów.
Są oczywiście specjaliści, umiejący po mistrzowsku nie wchodzić w styczność z robotą nawet na służbie i unikać kary, ale to są już genjusze „dekownictwa“ i wielu ich niema. Przeciętny, szary tłumek „dekowników“ pcha się wszelkiemi drogami i sposobami do izby chorych. Tego rodzaju chorzy są przeważnie z pochodzenia kandydaci; uczniów pierwszego, drugiego i trzeciego kursu spotyka się tam bardzo rzadko.
Wytłumaczenie tego zjawiska jest nadzwyczaj