Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

rozpórki do hamaków i holenderski tytuń dorównywają wartością drogocennej cytrynie.
— Niech będzie! — krzyknął Januszek do tłumu — trzeba mu nareszcie rozbić ten bank. Dawaj jeszcze! — zwrócił się do Żucińskiego, który podał mu kartę.
Niepewność odmalowała się na wąsatem obliczu Januszka. Wraz z kartą poprzednią miał piętnaście oczek.
— Dawaj — rzucił krótko.
Żuciński dał i patrzał z lękiem na przeciwnika. Lecz na twarzy tego ostatniego znów się rozlało wahanie. Miał siedemnaście. Ciągnąć jeszcze, czy stanąć? — pytał się swej palonej niepewnością duszy. W karciarskiem natchnieniu prosząc Boga o pomoc w walce z niepewnością, wzniósł oczy ku górze i... skamieniał z przerażenia.
W otworze grota luku, odbijając się ostro od błękitu nieba, czerniały wąsiki komendanta i złociły się laurowe liście jego czapki.
Idąc za wzrokiem Januszka, reszta grających spojrzała ku górze i również znieruchomiała.
Niedługo jednak trwał ten bezruch. Towarzystwo rychło odzyskało przytomność.
Jeden z graczy, chłop sprytny i przebiegły (warszawiak oczywiście), ruchem, zdawałoby się, niedba-