Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/237

Ta strona została przepisana.

Oddanie się wyniosłej, starczej tej postaci bez zastrzeżeń w niewolę dwojgu maleństwom, uczepionym każde jednej jego ręki, budziło nazbyt bolesny sentyment, pod którego wpływem Jolyon-syn, człowiek, przywykły do refleksyjnego reagowania na zewnętrzne bodźce, zaklął przez zęby. Widok ten poruszał go w sposób nieprzystający Forsytowi, od którego nic nie jest bardziej dalekiem niż zewnętrzne przejawy czułości.
Stanęli przy lwiej klatce.
Dnia tego odbyła się w Zoologicznym Ogrodzie poranna zabawa i liczni Forsytowie, to znaczy dobrze ubrani ludzie, mający własne powozy, przyjechali niemi do Zoologicznego Ogrodu, aby więcej jeszcze niż zwykle użyć za własne pieniądze przed powrotem do Rutland Gate czy Bryanstone Square.
— Jedźmy do Zoologicznego Ogrodu! — mówili sobie wzajem — dobrze się tam zabawimy!
Był to dzień, w którym wejście kosztowało szylinga, można więc było mieć pewność, że nie spotka się tam całego tego obrzydliwego motłochu.
Ustawieni rzędami przed długim szeregiem klatek, przyglądali się płowej drapieżnej zwierzynie, z utęsknieniem wyczekującej za żelaznemi prętami jedynego przyjemnego momentu w ciągu całych dwudziestu czterech godzin doby. Im bardziej wygłodzone jest zwierzę, tem większa uciecha dla widza. Czy jednak źródłem jej jest zazdrość obserwujących na widok apetytu dzikich bestyj, czy też bardziej ludzkie uczucie zadowolenia, że apetyt ten będzie rychło nasycony, nie umiał Jolyon-junior zdać sobie sprawy. Na lewo i na prawo słyszał uwagi:
— Jaki wstrętny ten tygrys!
— O, jakie roskoszne małe zwierzątko! Patrz na jego słodki pyszczek!
— Tak, naprawdę milutki!
— Nie dochodź tak blisko, mamusiu!