Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/292

Ta strona została przepisana.

prócz Ameryki wszystko zbankrutowało... a przecież Amerykanie zawsze od nas brali wzór ubierania się.
— Czy ten drab — rzekł naraz Soames — naprawdę wyjeżdża na morza południowe?
— O, tego, gdzie jedzie Prosper, napewno nikt nie odgadnie!
— On, za pozwoleniem, jest właśnie znakiem czasu — burknął Soames.
Winifreda schwyciła go mocniej za ramię.
— Nie odwracaj głowy — rzekła cichym głosem — ale popatrz w prawo... ku pierwszemu rzędowi trybuny.
Soames powiódł oczyma, ile tylko mógł, we wskazanym kierunku. Jakiś mężczyzna w szarym cylindrze, o siwej brodzie, chudych, wyżółkłych i pomarszczonych policzkach i pewnej wytworności postawy, siedział tam obok kobiety w zielonym kostjumie, której ciemne oczy w niego właśnie były utkwione. Soames czemprędzej zniżył wzrok aż ku swym stopom. Jakże śmiesznie posuwały się jego nogi, jedna za drugą! Głos Winifredy szepnął mu w ucho:
— Jolyon wygląda mamie, ale ma zawsze styl. Ona, prócz włosów, nie zmieniła się wcale.
— Czemu opowiedziałaś Fleur o całej tej sprawie?
— Nie mówiłam. Ona sama to wymyszkowała. Ona zawsze dowie się tego, na co zagnie parol.
— No, i jest cały galimatjas. Ona się zadurzyła w tym chłopaku.
— Oj, mała niecnota! — mruknęła Winifreda. — Ona próbowała i mnie do tego wciągnąć. Cóż mam zrobić wobec tego, Soamesie?
— Kierować się biegiem wypadków.
Milcząc posuwali się naprzód, między niemal zwartą ciżbę.
— Doprawdy! — ozwała się nagle Winifreda —