Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/30

Ta strona została przepisana.

— Akurat tak!... — odpowiedział. — Ciocia Juna wzięła mnie jednej niedzieli do kościoła.
— Do kościoła? Oo!
— Chciała zobaczyć, jak mnie to nastroi.
— I nastroiło cię?
— Tak. Jakoś tak mi się dziwnie zrobiło, więc ciocia zabrała mnie czem prędzej do domu. Nie chorowałem wcale potem. Położyłem się do łóżka, dostałem gorącej wódki z wodą i czytałem „Chłopców z Beechwood“. Była to rzecz pyszna!
Matka zagryzła wargi.
— Kiedy to było?
— O, jakie... już bardzo dawno... Prosiłem, by mnie wzięła raz jeszcze, ale ona nie chciała. Czy ty i tatuś nigdy nie chodzicie do kościoła?
— Nie, nie chodzimy.
— A czemu?
Matka uśmiechnęła się.
— No, widzisz, mój drogi, chodziliśmy jeszcze, gdyś — my oboje byli mali... może nawet za mali...
— Tak, wiem — oświadczył mały Jon — to rzecz niebezpieczna.
— O tych rzeczach będziesz sądził sam, gdy podrośniesz.
Mały Jon odpowiedział, jakby coś ważąc w sobie:
— Wcale nie pragnę być dorosłym... nie chcę chodzić do szkoły.
Nagła, przemożna chęć powiedzenia czegoś więcej — wypowiedzenie tego, co czuł naprawdę — oblała mu twarz rumieńcem:
— Ja... ja chcę pozostać z tobą, mamusiu, i być twoim kochankiem.
Poczem, zdając sobie sprawę, iż należy ugruntować sytuację, dodał: