Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/92

Ta strona została przepisana.

ja, wspólnik zniesławionego jej ojca, ja, w zbrodniczej Europie „najpodlejszy z podłych“, co mógłbym począć dla dodania jej otuchy; nie miałem o tem najmniejszego pojęcia. Doprowadzała mię do rozpaczy.
— Na miłość Boską! Co pani ma na myśli? Co za krzywdę mogę pani zrobić?
— Nie wiem.
Z pewnością drżał jej podbródek. Patrzała na mnie z najwyższą uwagą. Zbliżyłem się o krok do jej krzesła.
— Nie zrobię nic. Przyrzekam to pani. Czy to dostateczne? Czy pani zrozumiała? Nie zrobię nic a nic; a pojutrze odjeżdżam.
Cóż innego mogłem powiedzieć? Zdawała się chłonąć moje słowa z taką samą łapczywością, z jaką wypiła była szklankę wody. Załamującym się, rzewnym tonem, który już raz przedtem na jej ustach słyszałem i który znów mię przeniknął nawskroś tem samem wzruszeniem, szepnęła.
— Panubym wierzyła. Ale co do papy — —
— Bierz go licho! — Moje wzruszenie zdradziło się aż brutalnością tonu. — Dosyć mam już tatusia pani. Czy pani jest tak nierozsądna, by myśleć, że ja się go boję? On nie może mi nic zrobić.
Wszystko to brzmiało mi za słabo dla jej niewiedzy Lecz muszę stwierdzić, że „akcent szczerości“, jak powiadają, ma nieprzepartą władzę. Skutek daleko przeszedł moje oczekiwanie i nawet pojęcie. Obserwacja zmian, zachodzących w dziewczynie, miała podobieństwo do przypatrywania się cudowi — stopniowej ale szybkiej uldze w natężonym wzroku, w napiętych kurczowo mięśniach, w każdem włókienku jej ciała. To czarne, nieruchomo wlepione spojrzenie, w którem niejeden raz czytałem ja-