Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.

raz za późno, — kończył, chrupiąc głośno, jakby maluśką trumienkę srebrną miażdżył w hałaśliwych szczękach, nie miękką, tłustą rybkę. — Za późno. No nie? No, bo co?
Popatrzyliśmy na siebie, z bezmyślnych tępych twarzy czerpiąc nieoczekiwaną otuchę.
— Naturalnie, że za późno, — Leń zarzucił nam ręce na ramiona.
Staliśmy chwilę przed bufetem.
— Czy nie mówię? Naprzód się jest żywym, potem, jako fotografja na ścianie, a potem już tylko „głowa“ wystrzyżona leży gdzie bądź w szufladzie, przy złamanym grzebyku. Śmieszne! — Wzruszywszy ramionami, pociągnął nas Leń do jadalni.
Stał tu ogromny stół w podkowę, nakryty dla wszystkich oficerów pułku. Głodniejsi siedzieli już na swoich miejscach i skubali bury chleb wojskowy. Grube kromki odznaczały się na obrusie, niby małe grzędy ziemi. Inni, rozparci na parapetach, patrzyli przez okno na drogę i przeciwległe boki budynków koszarowych.
Dowódca pułku zagadał się z kimś we framudze i trzeba było czekać z obiadem.
Wiatr mierzwił śniegi na dachach, dyszał szronem przez gzymsy, szlifując blizny wydeptanych między koszarami ścieżek coraz ostrzejszym połyskiem. Zatrzymaliśmy się przy oknie, gdy gmachy, szosa, ścieżki zniknęły w białym porywie zawiei.
— Trzeba będzie gościa holować „wzdłuż“ pułku, wietrzyć historię bohaterskich czynów, opowiedzieć „specjalnie“, jak się „to“ odbyło. Jak się śmiało od-