Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto nie będzie? — spytałem mimowoli.
— Jak pułk żyje? — przerwał skwapliwie Leń. — Pułk bardzo teraz pracuje: Przeucza się z polskiego ładu i z austrjackiego na niemiecki. Program jest tak bardzo obszerny. Marzyć teraz nawet nie można o urlopach, bo jeżeliby ktoś był dwa, czy cztery tygodnie poza pułkiem, to nie mógłby się już zorjentować.
Panna przechyliła głowę do miłego uśmiechu, tymczasem z bladych jej ust wionęło: — Już po dwóch tygodniach nie zorjentuje się?... Tak prędko?...
Leń utknął nosem w talerzu, ja zacząłem podawać sól i musztardę, Kujon szukał pod stołem serwety. Na szczęście z sąsiedniej sali doniósł się trzask odsuwanych krzeseł.
— To znaczy, — objaśniliśmy, — że się tam już skończył obiad. Widocznie wstał już pułkownik, a za nim musieli wstać wszyscy. Zaraz tu będą.
Schodzili się po dwóch, trzech, całemi grupami na czarną kawę. Panna Zofia patrzyła uważnie, badawczo, jakby rozpoznać chcąc, przypomnieć sobie, wyobrazić... Odpowiadała wdzięcznie na ukłony, za każdym razem przymykając oczy.
— Nie wiedziałam, — rzekła nagle, — że tylu oficerów jest w pułku.
— Naturalnie, proszę pani, pułk to już duża maszyna.
— Duża maszyna, — powtórzyła, spuściwszy powieki. Jej białe długie dłonie, pokryte siateczką chłodu, straciły nagle wątek. — Tak duża, że trudno wszystko spamiętać. Naprzykład, ile nasz polski pułk ma batalionów? Trzy, czy cztery?