Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

powrósło, leżące na drodze. Proszę tylko pomyśleć, — kto je kiedyś skręcał, komu teraz służy... Kto się tu spotkał, kto minął? Leżą razem stare, przetarte włókna... Teraz leżą i, — chcę powiedzieć, — albo...
— Albo, co? — Światło księżyca związało na jej włosach duży, srebrny pierścień.
— Sądzę, proszę pani, że sama siła istnienia robi wkońcu swoje.
— O tak, zapewne, to dużo znaczy. No więc, — chodźmy.
Zatrzymała się na klombie przed bramą. Wielkie, słomiane chochoły pobliskich krzewów sterczały ze śniegu, jak olbrzymie złote pazury. Wokół sinego ich cienia i na wystrzępionych końcach targały się rozpędy szronu, żenione z obrębów nocy.
— Albo wie pan? Nie pójdę. Nie, — nie, — nie. Już dziś nigdzie nie pójdę, — taka jestem zmęczona!
Na tle gęstwy osędziałych krzaków, tu i ówdzie przeszytych iskrą szronu, zabrzmiał jej głos niesamowicie. Nagła, dźwięczna struga wydana z piersi, wezbranych po nad miarę... Jakby ciepło tego brzmienia, niczem fala wiosny niewczesnej, w dyby mrozu ujętej zginąć miało na zawsze, zewsząd objęte wrogością.
Wróciłem do koszar sam, zły i uroczyście oświadczyłem Leniowi, że ani mnie, ani też jego i Kujona nie może, nie powinien bataljon w „takiej chwili“ zostawiać sam na sam z tą „historją“. Panna już i tak jutro odjeżdża! Zresztą, jeżeli chodzi o regulamin żałoby, — gdyby wogóle takie regulaminy istniały, — to wypadałoby, żeby wszyscy oficerowie bataljonu, z dowódcą na czele, dali wyraz odpowiedniemu uczuciu.