Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo ja mówię, — przekonywał czcigodne szarże sierżant Trepka, — by ludzie mieli na świecie jak sami chcą! Nato jest ten cholerny ogień wojny i nasza marna krew poto się może leje?! A on? On zawsze chce, jak ja chcę. Pies! Rozumiecie? Pies, — nie człowiek.
Nie można powiedzieć, by stary, dzielny Trepka dręczył Rostowicza, ale doświadczał go wszechstronnie. W krótkim czasie cała kompanja brała już udział wtem niesamowitem nieporozumieniu. Rekrut drżał coraz posłuszniej i wierniej na widok sierżanta, sierżant zaś na widok rekruta niejednokrotnie zapamiętywał się.
Oto przy sobotnich oględzinach rynsztunku zostawił Rostowicza z uniesioną dla pokazania podeszwy nogą tak długo, że kompania kichała z tłumionego śmiechu, — a oni żarli się oczyma. Rostowiczowi wszystkie żyły na skroniach drżały, ale w oczach kwitł niezmiennie wierny fiolet pokory.
Trepka patrzył, — jak gwoźdźmi.
Oto przy przeglądzie broni, jakoby się „brali na milczenie“.
Trepka wlepił oko w lufę karabinu i patrzył pod światło bez końca, podczas gdy Rostowicz oddychał coraz głośniej, — aż wkońcu szum zaczął mu z piersi wychodzić, a skronie oblał pot.
Zdaniem doświadczonych podoficerów, — jakoby się także brali na „charakter“.
Trepka bowiem, widocznie, aby się wreszcie domacać, „czego Rostowicz chce“, przydzielał go do wykonywania kompanijnych egzekucyj.