Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/212

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie zdążyliśmy zbliżyć się do nagusa, gdy przełamało się w nim. — Jak z topielców woda, tak właśnie chlustać jęły z obrzękłych ust słowa nieznane, różnojęzyczne, niewiadomo gdzie, skąd, jak pozbierane, polskie, rosyjskie, tatarskie, po dwa, po trzy, haustami, pryskiem, krótką, gwałtowną strugą.
Jak zawsze niema w takich razach nad naszego dowódcę kompanji, Lenia. Powrócił do stołu spokojnie, nalał kawy do filiżanki i podał ją Rostowiczowi.
— Napijcie się.
Rekrut pił chciwie, dokładnie. Zwierzęta tak piją, ustami, gardłem, rozszerzeniem źrenic, zmarszczką czoła i twardym spokojem grzbietu. Wypiwszy, ustawił filiżankę obok siebie na podłodze, przyjął postawę zasadniczą i zaczął: — Ja melduję...
Nie mógł dokończyć, łzy popłynęły mu z oczu.
— Pytam, z której to kompanji żołnierz? — rozległ się znów czcigodny głos naszego podpułkownika.
— Z mojej kompanji, — odpowiedział usłużnie Leń. — Rekrut Rostowicz.
— Niech mówi.
Z porwanych płaczem, przemoczonych słów mieliśmy się dowiedzieć o zajściu. Ale właściwie niczegośmy się nie dowiedzieli. Rostowicz plótł niezrozumiale o sitwie. — Czekał, aż się Bylewski wykąpie. Pilnował jego rzeczy.
— Ja rekrut, onże stary chrabry żołnierz, Bylewski! No potem!...
Słowa się rozleciały, a z uniesionych piersi rwał na całą salę suchy skowyt.
— Sierżant Trepka!... — Rostowicz sto razy do-