Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/214

Ta strona została uwierzytelniona.

Z drugiej jednak strony samobójcy często cieszą się, „kiedy ich wyratować“ i gdyby Trepka, zamiast bić dzielnego Rostowicza w zęby, skoczył „razem“, — to możeby się teraz z biednym Bylewskim piło kawę „jakby nigdy nic“?
Sprawa gmatwała się tem bardziej, że w kompanji wiedziano o „złości“, jaka jest między sierżantem a rekrutem. A przecież „z czwartej strony“ Trepka „zupełną świnią“ też nie był, bo dawszy w zęby, popłynął przecie potem w czasie burzy, a że już wywlókł z wody tylko trupa, to nie jego wina. Ostatecznie, „jakby co do czego“, to także mógł się utopić!...
Żołnierze szukali Rostowicza, chcieli się „jeszcze raz“ wszystkiego dowiedzieć. Nie można było wyciągnąć ani jednego słowa. Siedział skulony na tapczanie i drżał, jak chore psy, każdem włóknem trzęsącej się postaci. Starano się go przekupić. Koledzy nanieśli chleba, kiełbasy, papierosów, kawy.
Przez pewien czas stały te dary nienaruszone. Nakoniec Rostowicz zdecydował się, pracowicie pojadł przysmaki, papierosy schował „na głowę“ do czapki, której nigdy nie zdejmował, wydudlił kawę — i uciekł.
Goniono za nim po wszystkich strychach, piwnicach — napróżno. Jedni bali się, że sobie w nocy życie odbierze, drudzy, że zakradnie się do podoficerskiej izby i zadusi Trepkę. Uspokoiła o świcie wszystkich zmiana warty, twierdząc, że Rostowicz siedzi przy zwłokach Bylewskiego.
— Co robi?
— Siedzi.
— Gdzie?