Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/123

Ta strona została przepisana.

— Nie, nie, — woła, — żebyś wiedziała, pójdę!!
Nagle wszystko zmilkło... W przypadkowej ciszy usłyszeliśmy zdaleka, z Rynku gęstą falę ludzkich głosów, straszliwie wezbraną.
Aż w piersiach mdlało od tego. Fala powstawała, znów nikła.
Na długim, ciemnym korytarzu rozległy się kroki. Ukazał się ojciec z wypiekami na twarzy i ze słowami:
— Powarjowaliście wszyscy, czy co?! Gdzież jest obiad?!
Obiad był, ale nikt go nie mógł jeść. Udało się nam tego dnia, na co zazwyczaj nigdy nie pozwalano: mówiliśmy razem ze starszymi o wszystkiem.
Ojciec nie zjadł zupy, rozkruszył chleb, odsunął talerz z mięsem. Mama „była za ludem“.
— Są biedni, — powiedziała, — ja siedzę w ogrzanym pokoju, a oni chodzą w łachmanach, wszystko inne jest mi całkiem obojętne.
Tomasz stał przy kredensie i poruszał brwiami, wysoko, jak nigdy.
Ojciec też „był za ludem“, razem z mamą. Powiedział to głośno i zaczerwienił się. Ja razem z Tomaszem „byłem za dragonami“.
Mówiliśmy wszyscy razem, — nie należy chyba już ukrywać, — kłóciliśmy się głośno, coraz zajadlej, gdy nagle cisza powiała przez całą jadalnię.
Coś się musiało stać na Rynku?!...
Widzę dotąd tę chwilę: ojciec podnosi się, mama ręce przykłada do piersi, Irzek przestaje nogami wymachiwać pod stołem. Tomasz stoi w drzwiach z herbatą, pękły