Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/238

Ta strona została skorygowana.

żagla, statek-magazyn, jak go nazywał Ben-Zuf, opuścił wyspę Gurbi i zwrócił się ku południowi.
Jakie były narzekania renegata podczas przeprawy i z jakim uporem powtarzał on, że postępują wbrew jego woli, że on nikogo nie potrzebuje, że nie żądał żadnej pomocy — to trudno opisać. Płakał, szlochał, jęczał — przynajmniej wargami — gdyż nie mógł przeszkodzić małym swym oczkom, by nie miotały błyskawicami z po za fałszywych łez. We trzy godziny potem, gdy go należycie ulokowano w zatoce Gorącej Ziemi, gdy przekonał się, że zabezpieczony jest sam i jego mienie, ten, ktoby zbliżył się ku niemu, zdumiałby się nad niedwuznacznem zadowoleniem jego wzroku, a nadstawiwszy uszu usłyszałby wymrukiwane te wyrazy:
— Na ten raz darmo! O, głupcy! o, idioci! darmo mię przewieźli!
W tych wyrazach odzwierciedlał się cały człowiek. Darmo! Wyrządzono mu usługę „darmo!“
Teraz wyspa Gurbi została ostatecznie przez ludzi opuszczona. Nie pozostawało już nic na tym ostatnim szczątku kolonii francuskiej, wyjąwszy dzikich zwierząt i ptactwa, które uniknęło sideł, a które zimno miało wkrótce zniszczyć. Ptaki spróbowawszy, czy nie ma gdzie dalej miejsca dogodniejszego, powróciły na wyspę — co było niezbitym dowodem, iż nigdzie nie istniała żadna ziemia, któraby mogła je wyżywić.
W dniu tym kapitan Servadac i jego to-