Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/101

Ta strona została przepisana.

dują się w równie dogodnych, i dostatecznych warunkach hygienicznych.
Lecz chcąc aby funkcjonował regularnie, potrzeba było przyrząd ten utrzymać w stanie doskonałym. Dla tego też co rano Michał Ardan opatrywał regulatory, probował kurki, i pyrometrem ciepło gazu regulował. Aż dotąd wszystko szło wybornie, a podróżnicy na wzór czcigodnego J.—T. Mastona zaczynali nabierać tuszy, i mogli się byli do niepoznania odmienić, gdyby uwięzienie ich w pocisku potrwało kilka miesięcy. Zachowywali się oni jednem słowem jak kapłony w kojcu: tuczyli się.
Barbicane spojrzawszy przez okienko ujrzał widmo psa, i różne inne przedmioty wyrzucone z pocisku, jak za nim uporczywie ciągnęły. Djana wyła melancholicznie patrząc na zwłoki Satelity. Te błąkające się szczątki wyglądały tak nieruchome, jak gdyby leżały na gruncie stałym.
— Wiecie co moi przyjaciele, rzekł Michał Ardan, że gdyby jeden z nas był umarł nie wytrzymawszy skutków odbicia przy wystrzale, to bylibyśmy w niemałym kłopocie z pogrzebaniem go, albo raczej wyrzuceniem w eteryczne przestworza, które tu ziemię zastępują. Trup jego, jak oskarżyciel, jak wieczny wyrzut sumienia towarzyszyłby nam bezustannie.
— Zapewne, byłaby to rzecz bardzo smutna i nieprzyjemna, dodał Nicholl.