Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/106

Ta strona została przepisana.

łował on odszukać niewidzialny pocisk bujający w przestrzeni. Jeśli myślał o swoich kochanych towarzyszach, to trzeba przyznać, że i ci o nim nie zapominali, a nawet pod wpływem egzaltacji, poświęcali mu swoje najlepsze myśli.
Lecz zkądże pochodziło to niezwykłe ożywienie, jakie spostrzegać się dawało w mieszkańcach pocisku. O niewstrzemięźliwość posądzić ich nie było można. Czy to nadzwyczajne wzburzenie umysłu przypisać należało wyjątkowym okolicznościom w jakich się znajdowali, czy też blizkości gwiazdy nocy od której dzielił ich już tylko przeciąg kilku godzin czasu; czy też nareszcie jaki tajemny wpływ księżyca, oddziaływający na system nerwowy? Twarze ich płonęły jakby przed ogniskiem upieczone, oddech mieli przyspieszony, a płucami jak miechem kowalskim pracowali; oczy ich pałały ogniem nadzwyczajnym, głos nabrał dziwnego jakiegoś brzmienia; wyrazy z ich ust wychodziły jak korki z wina szampańskiego, wypchnięte działaniem kwasu węglanego; ruchy ich były niespokojne, i więcej jak zwykle przestrzeni wymagające, — a co najszczególniejsze, to że nie spostrzegali sami tego zbytecznego naprężenia swych umysłów.
— Teraz, rzekł Nicholl sucho, teraz gdy nie wiem czy powrócimy z księżyca, radbym przynajmniej wiedzieć, co my tam na nim robić będziemy?
— Co będziemy robić, odpowiedział Barbicane, uderzając nogą, jak gdyby był w zbrojowni, — nie wiem!