Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/258

Ta strona została przepisana.

ne umysły. Od czasu przedsięwzięcia Barbicane’a, zdawało się że nie ma nic dla Amerykanów niepodobnego. Zamyślali oni wysłać, już nie komisję uczonych, ale całą osadę, a w ślad za nią armję z piechoty, jazdy i artylerji złożoną, na zdobycie świata księżycowego.
O pierwszej zrana nie ukończono jeszcze wydobywania sondy, której 10,000 stóp jeszcze wciągnąć było potrzeba, a to wymagało kilku godzin pracy. Stosownie do rozkazów dowódcy, ognie pod kotłami zostały rozpalone. Susquehanna gotową była do odjazdu, choćby natychmiast.
W tej chwili (było siedmnaście minut po pierwszej), porucznik Bronsfield miał właśnie odejść do swej kajuty, gdy nagle uwagę jego zwróciło zdaleka dochodzące i wcale niespodziewane gwizdnięcie.
Zrazu sądził on tak dobrze jak i jego towarzysze, że to gwizdnięcie wydała para uchodząca; lecz wsłuchawszy się lepiej przekonali się, że odgłos ten pochodził z bardzo odległych warstw powietrznych.
Zanim się opamiętali z przestrachu, ogłuszeni nadzwyczajnym świstem gwałtownie się zwiększającym, gdy nagle olśnionemu ich wzrokowi ukazał się meteor ogromny, do czerwoności rozpalony szybkością swego biegu, i tarciem się o warstwy atmosferyczne.
Ta massa ognista rosła w ich oczach, z odgłosem piorunu uderzyła w przedni maszt korwety, który