Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/209

Ta strona została skorygowana.
— 185 —

był mu obcym? Dla czego? Oto bezwątpienia lękał się, by nazwisko to, nie ściągnęło mu wśród otoczenia uczucia wstrętu i pogardy, jako nazwisko człowieka, który brał udział w najdzikszych scenach, jakie miały miejsce na Grampiusie. Potrzeba też było tak ważnego powodu, jaki mu przedstawiała nadzieja odszukania Pryma, by zdecydował się wreszcie odkryć tajemnicę dawnego swego życia.
Bo nie w innym celu opuścił Dick Peters Illinois, i osiedlił się przed dwoma laty na Falklandach, tylko aby skorzystać z pierwszej zdarzającej się wyprawy w strony podbiegunowe. Najmując się też na Halbran, żywił nadzieję że zdoła skłonić kapitana, gdy ten już odnajdzie swych ziomków, do posunięcia się dalej jeszcze, tam — gdzie spodziewał się zastać przy życiu tego może jedynego człowieka, którego ukochał, a z którym go los fatalny rozłączył.
Czyż jednak możebnem było, aby Artur Prym, jeżeli nie zginął w krótkim czasie na swej łodzi, jeżeli go nie pochłonęła przepaść jaką widział przed sobą, mógł żyć jeszcze w tych stronach?... Bo jeśli istnienie Wiliama Guy’a i pięciu jego towarzyszy przez te 11 lat przedstawiało się prawdopodobnem, a nawet zostało poświadczonem przez notatki Watersona, to wyspa Tsalal na której zostawali, dawała dzięki niedawnej jeszcze bujności roślinnej i dość bogatej faunie, możliwe warunki bytu. Gdy tymczasem Artur Prym...
A jednak umysł mój, przyjmujący do niedawna zimno i trzeźwo rzecz każdą pod rozwagę, nie burzył się wcale wobec nadziei jaką żywił Peters — i gdy go słyszałem wołającego głosem silnego przekonania: „Prym nie umarł — Prym żyje — trzeba ratować biednego Pryma!” — czułem się do głębi wzruszonym.
Ale bo też odkąd postanowiłem wziąć udział w tej wyprawie, zmieniłem się do niepoznania, i próżno szukałbym już w sobie owego człowieka, rządzącego się w każdej chwili