Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/214

Ta strona została skorygowana.
— 188 —

na właściwy cel naszej podróży. Tam zatem powinien podążyć Halbran!
Znowu po dłuższej chwili namysłu rzekł Len Guy.
— A po za 84° napotkaliście owe gęste mgły, czy wody zlewające się z wyżyn wodospadu? Czy tak było, Petersie?
— Ja nie wiem — nie rozumiem o co mnie pytasz, kapitanie... Mgła... tak... może była mgła — ale była też ziemia...
Prawdopodobnie Peters nie czytał nigdy pamiętników, może nawet czytać nie umiał, a powierzywszy papiery Pryma Edgardowi Poë, nie troszczył się więcej o nie, nie wiedział, jakie rozwiązanie zaczerpnięte widocznie z własnej imaginacyi, dał opowiadaniu poeta; nie posłyszał nawet jakie ogólne zajęcie wywołało ogłoszenie tej wyprawy...
W tej chwili po raz pierwszy odezwał się Jem West. Czy wszakże porucznik był przychylny memu zdaniu, czy był za dalszą wyprawą, czy przeciw niej, nie mogłem poznać z nieruchomych rysów jego twarzy.
— Jakie są twe rozkazy, kapitanie? — zapytał krótko.
Len Guy zwrócił się ku załodze. Dawni i nowo-najęci marynarze otoczyli go bliżej, tylko Hearn stanął na uboczu, gotowy widocznie do zabrania głosu, skoroby tego uznał potrzebę.
Kapitan badał najpierw wzrokiem usposobienie bosmana i całej starej swej służby. Czy dostrzegł w nich zgodę na dalszą podróż, nie wiem; dosłyszałem wszakże jak wyszeptał słowa:
— Gdybyż to tylko odemnie zależało, gdybym mógł być pewien ich wszystkich...
Tymczasem Hearn głosem stanowczym i śmiałym rzekł:
— Oto już dwa miesiące upłynęły, kapitanie, jak opuściliśmy Falklandy. A przecież nie najęliśmy się na ten sta-