Strona:Juliusz Verne - Gwiazda Południa.pdf/219

Ta strona została uwierzytelniona.
– 211 –

czeń w laboratoryum pańskiem. Ale uspokój się pan, nic tam nie stłukłam i wszystko znajduje się w najlepszym porządku.
Mówiąc szczerze, naukę chemii uwielbiam i nie rozumiem, jak mogłeś ją pan porzucić dla kopania lub wędrówki po Veldzie.
— Jakto, okrutna panno Alicyo, pani niewiesz dlaczego to zrobiłem?
— Nic nie wiem — odpowiedziała, rumieniąc się mocno Alicya. — Ja na pańskiem miejscu, tworzyłabym dyamenty, zamiast ich szukać. To lepiej odpowiada godności uczonego.
— Czy to rozkaz, który mi pani udziela? — pytał drżącym głosem Cypryan.
— O nie, tylko prośba. Ach, panie Méré, gdybyś wiedział, jak czułam się nieszczęśliwą, widząc cię narażonym na tyle niebezpieczeństw i wysiłków! Nie znałam wprawdzie szczegółów, ale sobie całość wyobrażałam.
Czyż mężczyzna, mówiłam sobie, tak wykształcony, tak zdolny, ma być narażonym na śmierć marną w pustyni od ukąszenia węża lub łapy tygrysa? Prawdziwą to było zbrodnią pozwolić panu wyjechać! A czyż nie miałam słuszności? Czyż nie jest to cud, że pan żywym i całym powrócił do nas? A bez przyjaciela swego Pharamonda, którego, oby nieba zato wynagrodziły... — nie-