Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/143

Ta strona została przepisana.

Kaw-diera zdziwiło to bardzo.
— Co się stało temu człowiekowi? — pomyślał. — Gdym wchodził, zmieszał się na mój widok, a teraz wraz z bronią ucieka co sił, zamiast czekać, aż przyjdzie zmienić go inny wartownik. Chyba oszalał?
Naraz przyszła mu inna myśl do głowy.
— Ten człowiek uciekł, jakby coś złego zrobił. Trzeba się przekonać dokąd on pobiegł.
I zbliżył się do okna, ażeby lepiej mógł widzieć uciekającego.
Miasto złociło się w promieniach porannego słońca, krople rosy po burzliwej nocy błyszczały, jak brylanty na gałązkach drzew i krzewach ogrodowych. Przepiękny poranek napełniał wszystko, co żywe, radością i weselem.
W ulicy, która prowadziła za miasto do podnóża skalistych wzgórz, okrytych lasami, wartownik biegł co sił, jakby go kto gonił. Niebawem zniknął w zaroślach zamiejskich.
— To dziwna rzecz! — myślał Kaw-dier... Dlaczego uciekł?...
I odwróciwszy się od okna, zwolna skierował się do wyjścia z gmachu.
Właśnie przechodził przez główną salę, gdzie stał duży sesyjny stół, pokryty ciężkiem suknem zielonem, gdy powonienie jego uderzył jakiś swąd niemiły.
Coś się tliło. Ale co i gdzie?...