Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/186

Ta strona została przepisana.

dzikich ostudzając zapał wojenny. Przywódca ich pierwszy zawrócił i popędził do głównych sił, które w coraz to większej liczbie, opuszczając swe łodzie, zajmowały skraj lasu i wybrzeże morskie.
Kaw-dier nie ścigał uciekających, przeciwnie, zabrawszy jeńców, cofnął się pod samo miasto.
Tu już p. Hartlepool i przybyły właśnie p. Rodes szykowali ze zwołanych naprędce mieszkańców miasta zbrojny zastęp obrońców i szli naprzeciw.
— Niebezpieczeństwo wielkie zagraża miastu — rzekł Kaw-dier, witając tych ludzi — należy natychmiast, korzystając z zapadających ciemności nocy, zacząć robić palisady, sypać szańce i kopać fosy. Kto żyje, niech do tej pracy pośpieszy... Starzy i dzieci, mężczyźni i kobiety, wszyscy niech chwycą za rydle i motyki!... Musimy się zabezpieczyć, ile możności, przed napadem dzikich.
Rozkaz ten objął wnet całe miasto. Wszyscy śpieszyli do sypania szańców i kopania rowów, gdy tymczasem Kaw-dier, na czele co najdzielniejszych ludzi, z bronią gotową do strzału, czuwał, aby odeprzeć natychmiast każdy nowy atak.
Przez całą jednak noc, która była wietrzna i słotna, Indjanie, paląc ognie w swym obozie, rozbitym pod lasem, ani razu nie zbliżyli