Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/188

Ta strona została przepisana.

się pod miasto. Widocznie wypoczywali, sposobiąc się do walnej w biały dzień bitwy, a może oczekiwali na nowe siły lub na głównego wodza.

Dało to możność, że w ciągu tej nocy miasto ogrodziło się od strony lądu palisadami i szańcami, a mieszkańcy zdołali poopuszczać swoje siedziby za miastem, unosząc z sobą odzienie i żywność.
O świcie, Kaw-dier, pełniący wciąż straż na zewnątrz tak naprędce zaimprowizowanych fortyfikacji, cofnął się po za nie i tutaj objął główne dowództwo nad wszystkiemi zebranemi zbrojnemi siłami Liberji.
Jeszcze słońce nie weszło na niebo, gdy dzikie okrzyki Indjan dały znać, że szykują oni szturm do pozycji oszańcowanych, w celu zdobycia ich i wtargnięcia do miasta.
Atak hordy najeźdźców był tak gwałtowny, zastępy jej tak liczne, że tylko dzięki doskonałej broni szybko strzelnej oblężonych, ci zawdzięczali, że pomimo niewielkich strat w zabitych i rannych, atak został odparty.
Przerzedzona kulami dzicz patagońska cofnęła się na razie do swego obozu, na skraju puszczy szeroko rozłożonego.
Zaledwie jednak oblężeni zdążyli zebrać z pobojowiska poległych i rannych, gdy nowa horda rzuciła się z większą jeszcze niż pierwsza zaciekłością na szańce oblężonych. Trze-