Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/080

Ta strona została przepisana.

— Jesteś sybarytą — krótko odpowiedział Mac Nabbs.
— Przyjmuję ten przydomek, kochany majorze, ale mów co chcesz, a sam nie gniewałbyś się, gdyby jaki befsztyk podano.
— Być może — odrzekł major.
— I pewny jestem, że gdyby ci zaproponowano stanąć ze strzelbą na stanowisku, pewnobyś to bez wahania uczynił, pomimo nocy i zimna dokuczliwego.
— Naturalnie, i jeśli ci to zrobi przyjemność...
Zdaleka dolatujące przeciągłe wycie nie dało czasu na podziękowanie majorowi za jego dobrą wolę. Nie był to głos pojedyńczego zwierza, lecz krzyk całego stada pędzącego z szybkością. Czyżby Opatrzność, dawszy podróżnikom schronienie, chciała dać, im jeszcze i wieczerzę? Paganel przynajmniej tak wnosił, lecz Glenarvan umniejszył jego radość spostrzeżeniem, że czworonogi, zamieszkujące Kordyljery, nie przebywają nigdy na takiej wysokości.
— Skądże więc pochodzi ten hałas? — spytał Tomasz Austin — czy słyszycie, panowie, jak się zbliża?
— Może to lody, z gór spadające? — rzekł Mulrady.
— To być nie może! To jest najwyraźniej wycie — odrzekł Paganel.
— Idźmy zobaczyć — powiedział Glenarvan.
Wszyscy wybiegli z chaty. Noc była ciemna i gwiaździsta, księżyc nie świecił wcale. Wierzchołki gór od strony północnej i wschodniej tonęły w ciemnościach. Wycie, i to zwierząt rozwścieczonych, zwiększało się co chwila. Słyszeć się ono dawało od strony Kordyljerów, w zupełnej ciemności pogrążonych. Nagle, jak nawałnica, wypadła ogromna gromada zwierząt z pamp, czy też tylko stado lam lub wigoni? Glenarvan, Mac Nabbs, Robert, Austin i dwaj majtkowie zaledwie mieli czas rzucić się na ziemię, a tymczasem ta żyjąca nawałnica o kilka zaledwie stóp przeszła ponad nimi, przewróciwszy Paganela, który stał, by lepiej widzieć.
W tej chwili rozległ się strzał w powietrzu. Major dał ognia naoślep. Zdawało mu się, że coś upadło przy jego nogach, a tymczasem cała gromada wystraszona, zdwajając wycie, uciekała na pochyłości, oświetlane blaskiem wybuchu wulkanicznego.
— A! mam cię, mam przecie!... — zawołał Paganel.
— Cóżeś schwytał? — ciekawie zapytał lord Glenarvan.
— Moje okulary, do licha! O mało ich nie zgubiłem wtem zamieszaniu.
— Czy nie jesteś skaleczony?
— Nie, tylko trochę podeptany, ale nic wiem przez kogo.
— Oto winowajca — rzekł major, ciągnąc ubite przez się zwierzę.
Wrócono pośpiesznie do chaty; każdy pragnął przy blasku płomienia widzieć, co też to major zastrzelił.