Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/149

Ta strona została przepisana.

— Dobrze.
— Przechodzi o dwa stopnie na południe od przylądka Dobrej Nadziei.
— A potem?
— Biegnie przez ocean Indyjski.
— Następnie...
— Dotyka wyspy św. Piotra z gromady wysp Amsterdamskich, przerzyna Australję w prowincji Wiktorja.
— A dalej?
— Wychodząc z Australji...
Nie dokończył tego zdania. Czy wahał się uczony geograf, czy też nie wiedział może? Ani jedno, ani drugie. Nagle z wierzchołka drzewa dał się słyszeć krzyk przeraźliwy, gwałtowny. Glenarvan i jego towarzysze zbledli, spojrzawszy po sobie. Czyby nowa jaka groziła im katastrofa, czy też biedaczysko Paganel spadł może z drzewa? Już Wilson i Mulrady śpieszyli mu na pomoc, gdy ukazał się długi korpus uczonego geografa. Paganel zsuwał się z gałęzi na gałąź, nie mogąc rąk o nic zaczepić. Czy żył jeszcze, czy też był już martwy? — trudno odgadnąć — ale z pewnością byłby wpadł do wody, gdyby go major nie pochwycił i nie wstrzymał silną ręką.
— Bardzo ci dziękuję, majorze! — zawołał uratowany.
— Cóż to jest, co ci się stało? — pytał major. — Czy nowe jakie roztargnienie?
— Tak, tak! — powtarzał Paganel, głosem ze wzruszenia stłumionym. — Tak! roztargnienie... fenomenalne tym razem!
— Nic nie rozumiem, Paganelu.
— Omyliliśmy się! Mylimy się jeszcze! Mylimy się ciągle!
— Wytłumacz się jaśniej.
— Lordzie Glenarvan, majorze, Robercie, przyjaciele moi — wołał Paganel — powiadam wam, że jesteśmy w błędzie, bo szukamy kapitana Granta tam, gdzie go niema!
— Co to ma znaczyć? — pytał zdumiony Glenarvan.

— Tak jest, powtarzam raz jeszcze, że nietylko niema go tu, ale nawet nigdy tu nie był.




XXIV.

JESZCZE ŻYCIE NA DRZEWIE.


Słowa te zdziwiły wszystkich. Co Paganel przez nie rozumiał? Czy rozum stracił? Jednakże mówił z taką pewnością, że oczy wszystkich zwróciły się na Glenarvana. Twierdzenie to Paganela było pośrednią odpowiedzią na rzucone przez lorda zapytanie. Glenarvan