Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/315

Ta strona została przepisana.

skoro nie będzie mu grozić niebezpieczeństwo ze strony złoczyńców. Lepiej było spóźnić się o pół dnia, a przybyć na pewno.
John Mangles dał swemu majtkowi rewolwer, starannie przez siebie nabity. W ręku odważnego człowieka była to broń straszna, bo sześć strzałów, wypadających w ciągu kilku sekund, łatwo mogły oczyścić drogę, gdyby ją zastąpili złoczyńcy.
Mulrady wskoczył na siodło.
— Oto list, który oddasz Austinowi — rzekł lord Glenarvan. — Niechaj, nie tracąc ani chwili, płynie do zatoki Twofold, a jeśli nas tam nie znajdzie, bo może nie zdołamy przebyć Snowy, niechaj do nas przybywa bez najmniejszej zwłoki! Teraz, mój dzielny chłopcze, niech cię Bóg prowadzi!
Glenarvan, lady Helena i Marja Grant uścisnęli rękę poczciwemu majtkowi. Taki wyjazd w noc ciemną i dżdżystą, po drodze najeżonej niebezpieczeństwami, przez nieznane przestrzenie ogromnej pustyni, mógłby zatrwożyć odważniejszego nawet, niż Mulrady człowieka.
— Żegnam was, milordzie — rzekł marynarz spokojnym głosem i znikł na ścieżce, ciągnącej się wzdłuż brzegu leśnego.
W tej chwili zdwoiła się gwałtowność nawałnicy. Wysokie gałęzie eukaliptusów trzeszczały głucho. Można było zdaleka słyszeć, jak na grunt wilgotny spadały odłamki suchych gałęzi. Niejedno drzewo olbrzymie, pozbawione rdzenia, lecz stojące dotąd mocno, runęło podczas tej burzy gwałtownej. Świst wiatru mieszał się z trzeszczeniem drzew i z ponurym szumem Snowy. Ciężkie chmury, pędzone na wschód wiatrem, opadały aż ku ziemi, jakby łachmany pary. Posępna ciemność zwiększała jeszcze okropność nocy.
Po odjeździe Mulradyego podróżni ukryli się na wozie. Lady Helena, Marja Grant, Glenarvan i Paganel zajęli pierwszy przedział szczelnie zamknięty. W drugim pomieścili się wygodnie Olbinett, Wilson i Robert. Major zaś i John Mangles pozostali zewnątrz na straży. Przezorność ta była niezbędna, bo złoczyńcy mogli napaść co chwila.
Dwaj strażnicy filozoficznie znosili ulewę, plwającą im w twarz. Wzrokiem usiłowali przedrzeć ciemności tak przyjazne zasadzkom, gdyż ucho nic pochwycić nie mogło wśród huku burzy, świstu wichrów, trzeszczenia gałęzi, łamania się drzew, jęczenia fal wzburzonych i całej wrzawy zaniepokojonej przyrody.
Jednakże niekiedy zdarzały się krótkie przerwy w tej wrzawie; wiatr ustawał, jakby dla nabrania tchu, i sama tylko Snowy jęczała, rozbijając swe fale o trzciny i drzewa gumowe, nieruchomie stojące. W tych krótkich przerwach milczenie jeszcze się głębszem wydawało. Major i John Mangles słuchali wtedy z uwagą natężoną — i właśnie w jednej z takich chwil doleciał do nich odgłos gwizdnięcia.
John Mangles szybko podszedł do majora.