Strona:Juljusz Verne-Podróż podziemna.pdf/065

Ta strona została przepisana.

Co do nas, to mieliśmy przejść tę część, która zwie się Krajem południo-wschodnim.
Jan, od opuszczenia Reykjawiku, szedł ciągle nad brzegiem morza.
Przebyliśmy nędzne pastwiska, które nie miały nic z zieloności, i gdzie przeważał kolor żółty.
Przyroda była tu bardzo uboga, parę wierzchołków pokrytych śniegiem, trochę sosen, obłoki szare — oto wszystko...
Często łańcuchy skał wrzynały się w morze i w pastwiska, pozostawiając jednak wązkie przejście.
Konie nasze wyszukiwały mocą instynktu najwygodniejsze przejścia i nie zwalniały ani na chwilę swego biegu.
Stryj mój nie miał nawet tej pociechy, żeby mieć powód do krzyku, lub popędzania batem.
Śmiać mi się chciało, patrząc na niego, jak siedział na koniu taki uroczysty i wyprostowany i podczas, gdy jego długie nogi dotykały ziemi, wydawał się być Centaurem o sześciu nogach.
— Dobre zwierzę! Dobre zwierzę! — mówił do konia.
— Widzisz, Axelu, że żaden z koni nie dorówna islandzkiemu. Śniegi, burze, nie-