Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/183

Ta strona została przepisana.

— Dobrze! Wyruszymy przeto dziś jeszcze w godzinę po północy.
Stanęłam mimowoli. Dowiedziałam się, kiedy rusza. Ale nie znałam drogi. Krew rzuciła mi się do twarzy, a głos sumienia począł wołać: — Uciekaj! Uciekaj! Jeszcze czas! — Ale chociaż czułam całą nikczemność podsłuchiwania, nie mogłam uczynić kroku.
Satagira umilkł. Zapewne usłyszał kroki, które ustały nagle, bo rozwarł szybko drzwi i stanął przede mną.
— Usłyszałam, przechodząc, głos twój — powiedziałam, decydując się szybko — i chciałam spytać, czy nie każesz podać sobie czegoś do zjedzenia, pracując o tak wczesnej porze. Zawahałam się jednak, nie chcąc przeszkadzać.
Satagira patrzył na mnie bez podejrzenia, a nawet z wielką życzliwością.
— Dziękuję ci, — powiedział — pokrzepiłem się już, a także nie przeszkadzasz mi wcale. Przeciwnie, miałem właśnie posłać z prośbą, byś przyszła, ale obawiałem się zbudzić cię ze snu. Potrzebuję bardzo twej pomocy.
Zaprosił mnie do komnaty, gdzie weszłam zdziwiona wielce i zaciekawiona, jakiej może żądać pomocy od osoby, zajętej właśnie zamachem na jego życie.
Na niskim stołku siedział dowódca jazdy, zaufaniec Satagiry. Ujrzawszy mnie, wstał i skłonił się. Satagira posadził mnie koło siebie, uczynił gest dowódcy, by zajął swe miejsce poprzednie i, zwracając się do mnie, zaczął:
— Idzie, droga moja Vasitthi, o rzecz następującą: Muszę udać się niezwłocznie w podróż celem załatwienia sporu w wschodnim obwodzie państwa. Tymczasem