Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/90

Ta strona została przepisana.
XV.
ŁYSY KLECHA.

Znajdowałem się dnia pewnego w obszernej komnacie, położonej po cienistej stronie domu, z oknami, wychodzącemi na podwórze. Izbę tę przeznaczyłem do załatwiania interesów, oraz spraw domowych, bo mogłem stąd ogarnąć spojrzeniem zabudowania gospodarcze, spichrze i magazyny. Rozmawiałem z starym, wiernym, doświadczonym sługą, który od lat całych pomagał mi w prowadzeniu karawan i handlu. Dawałem mu zlecenia, dotyczące wyprawy w dość odległą okolicę, a więc informowałem go jak w najkorzystniejszy sposób może sprzedać towary, jakie produkty winien przywieźć wzamian i z kim nawiązać stosunki handlowe. Rozmawiałem szczerze o wszystkiem, gdyż chciałem zdać na niego całe przedsięwzięcie.
Zdawaćby się mogło, że nabierałem chęci do podróżowania, w miarę jak dom mój stawał się coraz to nieprzyjemniejszem miejscem pobytu. Nie miało to miejsca, albo wiem rozleniwiony, grymaśny, lękałem się obecnie nie tylko niewygód drogi, ale także lichego jadła. Wprawdzie można sobie było to powetować po przybyciu na miejsce, ale doznawało się często rozczarowań, a w gruncie rzeczy nigdzie nie jadało się tak,jak przy własnym stole.