Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

z nim razem przez całe dnie. Kto ma ciągłą sposobność zgładzić wroga, a innych prosi o pomoc, ten jest tchórzem, oto, co wam powiem! Ani jesteście mi hersztem, ani żadną osobą, która ma prawo mię besztać. Nie jesteście niczem lepsi ode mnie, a jeżeli was wydam, zginiecie marnie. Dlatego też radzę: ostrożni bądźcie, a ode mnie wara wam! Wśród moich kolegów niema jednego, któregoby można nazwać tchórzem.
— Dlaczegóż nie pokonaliście tego człowieka?
— Któż mógł przypuszcza, że tak djabelnie silny!
— Było was przecież tylu!
— Mieliśmy rozkaz użycia tylko sztyletu. Nie pozwoliliście nam przecie strzelać, choć strzał był tu najpewniejszą bronią. Sami więc ponosicie winę.
— Aha! — roześmiał się notarjusz. — Jeszcześ gotów zażądać ode mnie zapłaty.
— Naturalnie! Sami jesteście temu winni, że trzech moich towarzyszy zginęło. Będziecie musieli zapłacić.
— Nieprędzej, aż zabijecie tego doktora!
— Próbujcie tedy zabić go sami!
— Od czegóż wy jesteście?
— Teraz z nami koniec. Spełniliśmy nasze polecenia; nie nasza w tem wina, że były złe i nieodpowiednie. Żądam pieniędzy. Jeżeli nie dacie ich zaraz, zapłacicie później więcej, bo kapitan zażąda odszkodowania za zabitych.
— A idź-że do wszystkich djabłów!
— Dobrze, odchodzę! — odparł szyderczo rozbójnik i zginął w ciemnościach.
Cortejo nie spodziewał się tego. Zaczął wołać za

127