Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.

działem niczyjej twarzy, pewien byłem, iż w powozie znajduje się hrabia.
— No i co dalej?
— Maszerowali w kierunku Pamplony, potem przez góry przeprawili się do Pico de Aspiroz i dotarli do morza. Przed San Sebastiano skręcili wbok i rozbili obóz tuż nad brzegiem morskim, niedaleko miasteczka, Orio.
— Aha! i tu wsadzili hrabiego na okręt?
— Tak, zupełnie dobrze pan odgadł. Spodziewałem się tego; czatowałem dzień i noc, aby nie przegapić chwili odjazdu hrabiego. Pewnej ciemnej nocy do brzegu przybiła żaglówka. Na szczęście, byłem zakopany w piasku w miejscu tak korzystnie wybranem, że widzieć musiałem wszystko.
— Do djaska! Gdyby was tam odkryli!
— To i cóż? Caramba! Mam przecież zawsze przy sobie nóż ostry jak brzytwa, nie wiem więc jeszcze, dla kogoby się to źle skończyło. A więc dwóch ludzi opuściło obóz i weszło na żaglówkę, którą kierowało dwóch marynarzy. W chwili, gdy ten, który wsiadał nasamprzód, postawił pierwsze kroki na żaglówce, łódź się zakołysała pod wpływem fali, człowiek zachwiał się i, opierając o ster, zawołał w przerażeniu: — Ja jestem dobry, poczciwy Alimpo. — Ponieważ powiedział mi sennor, co prześladuje hrabiego, zmiarkowałem więc, że to nie kto inny, tylko on.
— Dalej, dalej!
— Towarzysz hrabiego zaklął siarczyście i wskoczył do łodzi. Podciągnięto żagle. Zanim odpłynęli, cygan zapytał jednego z marynarzy: — Jak długo będzie trwała

146