Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/164

Ta strona została skorygowana.
—  122   —

— I pewnie wydarzyły się zaraz po naszem oddaleniu się, ponieważ wyruszyłeś wkrótce po nas. Mów! Niechaj usłyszę twe usprawiedliwienie.
— Jesteś ojcem mojej matki i znasz mnie od urodzenia. Czy dałem ci kiedy powód do surowej nagany? Dlaczego przyjmujesz mnie wyrzutami, nie przekonawszy się wprzód, jaka przyczyna mię tu sprowadza.
— Ponieważ idzie o największy połów, jaki kiedykolwiek mogliśmy lub możemy jeszcze zrobić, idzie o największych wrogów naszego szczepu, o wodza Apaczów i tę nienawistną bladą twarz, która się nazywa Old Shatterhand.
— Nie pochwycisz ich — rzekł wnuk z takim samym spokojem, jak poprzednio.
— Nie? — wybuchnął wódz. — Czemu?
— Ponieważ ich już niema.
— Niema? Rozumie się, że nie mogą teraz być w Firwood - Camp, gdyż mieli rano wybrać się w drogę, aby tu przybyć wieczorem.
— Zapominasz, że już wczoraj wieczorem musiałem opuścić Firwood-Camp. Jeśli zatem mówię, że ich niema, to musieli odjechać wczoraj, a nie dzisiaj.
— Uff! Oni już wczoraj Camp opuścili?
— Tak.
— Ale dopiero po nas!
— Tak.
— Uff, uff, to trzeba się przygotować, bo mogą pokazać się tu każdej chwili!
— Nie pokażą się, bo wcale ich tutaj nie będzie, nie przyjdą tutaj.
— Nie... tutaj? — rzekł przeciągle wódz, stropiony widocznie. — A dokądże się udają?
— Tego nie wiem, ale prawdopodobnie bardzo daleko stąd, gdyż pojechali na wozie konia ognistego. Biali myśliwcy zaś czynią to tylko wówczas, jeśli mają długą, długą drogę przed sobą, bo zresztą zwykle jeżdżą konno.
— Na koniu ognistym? Czy jesteś tego pewny?