Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/75

Ta strona została uwierzytelniona.

Klaryssa opuściła bezwładnie rękę, w której trzymała list.
— Więc wszyscy żyją! Jakie okropne niebezpieczeństwo! Nie będziemy mogli spożywać w spokoju owoców naszej pracy,
— Daj spokój tym zawodzeniom! Nie doprowadzą do niczego. Trzeba działać. Musimy zacząć od początku, od hrabiego Fernanda. Mści się na nas łagodność Pabla.
— Nie była to tylko miękkość serca. Przecież sam mówiłeś, że Pablo chciał przez tę pozorną łagodność przyłożyć nam nóż do gardła.
— Było to niewątpliwie podstawą jego działania. Ma córkę, a ja syna. Syn mój dziedziczy hrabstwo; miał ożenić się z Józefą, aby dziewczyna mogła być wspólniczką w zyskach. Alfonso nie chciał jej. Pablo i Józefa nie przebaczyli nam tego nigdy, choć zostawiliśmy im meksykańskie dobra.
— Masz rację, Gasparino. Cóż jednak sądzisz o pojawieniu się reszty? To chyba sztuczka Józefy?
— Nie. Jestem przekonany, że Landola z własnego popędu darował życie tej całej bandzie.
— Ale poco? Darowałby na własną szkodę.
— Tak, teraz. Inaczej jednak rzecz miała się przed ucieczką. Wynagrodziłem go sowicie, ale człowiek ten wyciska z przyjemnością, ile się tylko da. Od niego zależała sprawa oswobodzenia więźniów; upatrzył sobie w niej pompę do wypróżniania moich kieszeni. Nie rozumiem tylko, dlaczego jeszcze nie zaczął pompować.

71