Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/128

Ta strona została skorygowana.
—   124   —

oswobodzić, to wrzucimy was w wodę. A więc czy jesteś jankesem?
Kapitan milczał. Tłomacz spojrzał na niego, poczem dał znak obu ludziom. Zanim ci jednak przystąpili do wykonania groźby, dzielny kapitan porwał się z miejsca i spadł jak huragan na niespodziewającego się nic podobnego tłomacza, który upadł jak długi, poczem jednem kopnięciem w brzuch pozbawił przytomności drugiego. Trzeci stał naprzeciwko mnie uzbrojony nietylko laską, ale długim nożem, który mu sterczał z za pasa. Na ten nóż zwróciłem uwagę i postanowiłem go zdobyć. Ponieważ dłonie miałem wolne, skorzystałem ze zmieszania się mego stróża, który na widok upadku swoich towarzyszów stracił na razie przytomność i zerwawszy się z miejsca, jednym skokiem dopadłem do niego, wyciągnąłem mu sztylet i silnem uderzeniem moich podkutych marynarskich butów odrzuciłem o kilka kroków.
— Pochyl się, kapitanie!
— Dobrze, ale prędko!
Papitan pochylił się przede mną, a ja jednem pociągnięciem ostrego sztyletu przeciąłem mu sznury i poddałem plecy, aby i mnie ze swej strony oddal tę samą przysługę.
Wszystko to odbyło się tak szybko, że nim zdumieni takim obrotem rzeczy chińczycy zdołali opamiętać się, już staliśmy z powrotem na swoich miejscach.