Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/148

Ta strona została skorygowana.
—   144   —

— Czy się panu nic nie stało? — zapytał mnie zaniepokojony głos holenderki.
— Charley, na pomoc! — krzyknął w tej chwili kapitan, obejrzałem się i dostrzegłem, że leży na ziemi i z trudnością broni się przed napastnikami. Przedewszystkiem jednak rzuciłem się na dżiahura, który po raz drugi chciał skoczyć ku mnie, lecz potknął się i wpadł w wodę. Odrzuciłem na bok dwóch zagradzających mi drogę chińczyków i pobiegłem na pomoc kapitanowi.
— Ostrożnie, baczność, panowie! — zawołała nagle holenderka, — w wodzie się coś rusza!
W tej chwili uwolniłem kapitana, który zerwał się na nogi, lecz jednocześnie sam otrzymałem tak silne uderzenie wiosłem w głowę, że na chwilę straciłem świadomość. Jak przez sen widziałem jakieś postacie, wyskakujące z wody, widziałem kapitana, rozdającego wściekle ciosy na prawo i lewo i naszą energiczną holenderkę żwawo wymachującą wiosłem. Chciałem im przyjść z pomocą, lecz ponieważ wiosło było mi zbyt ciężkiem, wyciągnąłem rewolwer i strzeliłem w najgęściejszą kupę bandytów.
Na odgłos strzału kapitan odrzucił wiosło i pochwyciwszy swój rewolwer, zawołał z zapałem:
— Do wszystkich rekinów, zapomniałem o tem cacku!