Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/24

Ta strona została skorygowana.
—   20   —

legł się stentorowy głos kapitana. — Trzymać się lin!
Dźwięk puzonu rozległ się głośniej i wyraźniej. Na krańcu widnokręgu ukazała się nagle jakaś olbrzymia ciemna masa, niby prostopadła ściana z wody, którą ukryty poza nią orkan pędził wprost na nas z niewypowiedzianą szybkością. W sekundę później rozległ się huk niby stu armat oblężniczych i w tejże chwili cala ta chłodno-wilgotna masa spadła na nas, grzebiąc nas w swych straszliwych objęciach.
— Wytrzymaj, mój dobry, poczciwy „Wichrze“, wytrzymaj! — szepnąłem w duchu i jakby na to wezwanie dzielny statek wysunął naprzód swój dziób, a po chwili cały wynurzył się z czarnej otchłani.
Teraz morze zmieniło swój wygląd. Olbrzymie, niebotyczne prawie bałwany przelatywały nieustannie przez pokład. Jeszcze jeden uciec nie zdołał, kiedy nadchodził drugi jeszcze groźniejszy, nie dając mi nawet możności złapania tchu. Wkoło mnie wszystko huczało, szumiało, grzmiało, świszczało w jakimś prawdziwie piekielnym chaosie i zdawało mi się, że i we mnie szaleje ten straszliwy tajfun, bo krew huczała mi w żyłach, pulsa biły jak młotem, a nerwy drgały rozprzężone.
Kapitan trzymał się jedną ręką liny, drugą zaś pochwycił tubę. Tylko za pomocą tego