Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/251

Ta strona została skorygowana.
—   247   —

się przerażony i to nam dało możność wskoczenia na konie.
— Naprzód, kapitanie! Za mną na lewo ku rzece, prędzej!
— Dobrze, dobrze, zobaczysz pan, jaki ze mnie jeździec!


∗             ∗

Dopiero po południu stanęliśmy w Kantonie, skąd bez zatrzymywania się prawie pojechaliśmy dalej i następnego wieczora znaleźliśmy się nareszcie na naszym kochanym „Wichrze”. Tutaj dopiero wypoczęliśmy naprawdę.
— No, tym razem poznaliśmy kraj i ludzi co się nazywa, — rzekł ze śmiechem kapitan, kiedyśmy leżąc wygodnie, opowiadali sobie wszystkie przebyte wrażenia. Cóż dalej zrobimy, panie Charley, czy podamy skargę?
— Ja myślę, że porozumiemy się z naszym konsulem i zrobimy tak, jak on nam poradzi, — odrzekłem.
— Dobrze mój kochany King-lu-kang-li-kong-la-to. A potem pojedziemy wprost do Makao. Wszak nie masz pan nic przeciwko temu.
— A co pan tam będziesz robił?
— Co będę robił? Odwiedzę naturalnie