Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/98

Ta strona została skorygowana.
—   94   —

właśnie była pagoda, którą zamierzaliśmy zwiedzić.
Udaliśmy się prosto ku wsi, po za którą wznosiła się świątynia. Przypuszczałem, że mieszkańcy przyjmą nas z pewną niechętną ciekawością i zgóry postanowiłem trzymać wybryki poczciwego kapitana na wodzy, aby nie narazić się niczem, wrogo może usposobionej ludności; zdziwiłem się jednak niepomiernie, widząc, że obecność nasza nie wywołuje żadnego wrażenia i że tylko gromadka małych chińczyków przygląda się nam ze zwykłą dziecinną ciekawością i biegnie za nami, wykrzykując od czasu do czasu: „Bifste! Bifste!“
— Czego chce od nas ta hałastra? — zapytał kapitan.
— Mają nas za anglików, których na całym świecie ochrzcili jednakowo szlachetnem imieniem „befsztyków“. Możesz pan zrobić tutaj ciekawe etnograficzne odkrycie, a mianowicie, że pomiędzy małymi urwisami całego świata istnieje wyraźne duchowe powinowactwo myśli zwyczajów i obyczajów.
Po za wsią droga wznosiła się cokolwiek w górę, starannie utrzymana i obsadzona po bokach drzewami i krzewami. Skręciliśmy na nią i po chwili znaleźliśmy się przed pagodą. Kapitan przyglądał się z podziwem temu wspaniałemu budynkowi z ciemno-bronzowej cegły, spajanej białym cementem, który w ten sposób