Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

Konie, czując bitą drogę pod kopytami, szły raźniej, niż dotychczas. Droga ta prowadziła do miasteczka. Zdaleka zamigotało kilka świateł; po chwili z pierwszego domu, obok którego przejeżdżali, głos jakiś odezwał się brutalnie:
— Kto tam?
— Cóż to znaczy? — odparł Cortejo.
— Co to znaczy? Odpowiadać, nie pytać.
— Kimże wy jesteście?
Caramba, a nie widzicie, że jestem szyldwach? Chcę wiedzieć, ktoście tacy i dokąd jedziecie?
— Szyldwach? Wolne żarty — rzekł Cortejo. — Pocóżby tutaj postawiono szyldwacha?
— Przekonacie się, czy to żarty, — odparł groźnym głosem człowiek, mieniący się szyldwachem. — A więc, kim jesteście?
— Jestem swój — uśmiechnął się Cortejo. — Puszczajcie nas.
Szyldwach wyciągnął gwizdawkę i gwizdnął ostro.
— Co też robicie? — zapytał Cortejo.
— Słyszycie przecież: daję znak.
— Wolne żarty.
Po tych słowach Cortejo chciał usunąć z drogi Meksykańczyka; ten jednak skierował ku niemu lufę strzelby i zawołał:
— Stój! Zatrzymać się, albo wam kulkę w łeb wpakuję. Musicie czekać, aż przyjdą inni. W San Rosa stan oblężenia.
— Ah, tak? Od kiedyż to?
— Od dwóch godzin.
— Któż go ogłosił?

34