Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.
—   42   —

Omar pierwszy wbiegł na ścieżkę, przeciskając się zręcznie pomiędzy gęstymi krzakami, ja pospieszałem za nim, gdy nagle chłopiec przybiegł pobladły z wyrazem niewypowiedzianego wstrętu na twarzy.
— Nie chodź tam, sidi, — zawołał. — Tam są takie straszne wyziewy, że doprawdy można przytomność stracić! —
— To nic, potrafię się uchronić od oddychania nimi, a muszę zobaczyć, jak te szyickie trupy wyglądają, — odrzekłem i uzbroiwszy się w chustkę do nosa posunąłem się odważnie naprzód. O kilkanaście kroków dalej znajdował się dość głęboki dół, zapełniony cały ciałami zabitych zwierząt, znajdującymi się w ostatnim stadjum rozkładu. Zapach panował tam tak silny, że pomimo zasłoniętych ust i nosa trudno było wytrzymać tam dłużej nad dwie minuty.
— Aha, więc to są owe trupy szyitów, — rzekłem, kiedyśmy już wracali. — Dobrze o tem wiedzieć. —
— Mnie się zdaje, że my się jeszcze wielu rzeczy dowiemy, — rzekł Omar.
— I mnie się tak zdaje, — odrzekłem. — Ale to nic, w życiu należy dużo wiedzieć, a mało mówić. Pospieszmy się jednak, gdyż mamy jeszcze zamówioną wizytę w drugiej duanie. —
— Wiesz, sidi, — zaśmiał się Omar, — że będziesz jeszcze raz musiał gotować swój sławny poncz z czosnkiem i cebulą. —