Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/227

Ta strona została skorygowana.
—  467  —

— Nędzny robaku! — odrzekłem — Jak śmiesz mi grozić! Jeśli tylko zechcę, zduszę cię między palcami. Ale jedź dalej! Powiem ci później, od kiedy jesteś tibo-taka.
Zatrzymałem konia i pozwoliłem korowodowi przejść obok siebie. Podczas tego dojechali do mnie Old Wabble i „generał“, pogrążeni w zajmującej rozmowie. Ujrzawszy mnie, zwrócił stary cowboy swego konia ku memu i rzekł:
— Czy jesteście na mnie wciąż jeszcze tacy źli, jak po południu, czy też namyśliliście się inaczej?
— Myślę jeszcze tak samo.
— Co?
— Że jesteście lekkomyślnym starcem, którego nie mogę znosić dłużej przy sobie.
— Znosić? All devils! Tego mi jeszcze nikt nie powiedział. Czy wiecie, co znaczy — znosić?
— Tak.
— Więc trzymaliście mnie przy sobie, chociaż nie byłem godzien tego?
— Tak, podobnie.
— O, to grubo, to bardzo grubo, sir! Nie wolno wam zapominać, kim i czem jestem!
— Król cowboyów, pshaw!
— Czyż to nic nie jest?
— Nie jest to zbyt dużo, zwłaszcza, jeśli się z tego powodu za wiele myśli o sobie. Odkąd jesteście przy mnie, nie robiliście nic, tylko same głupstwa. Ostrzegałem was kilkakrotnie, lecz to zupełnie nie skutkowało. Jeszcze pod Stu Drzewami powiedziałem wam, że nas dalsze głupstwo rozdzieli; mimo to zabieracie się w kwadrans do nowego, jeszcze większego od wszystkich poprzednich. Teraz dotrzymuję słowa. Strzelajcie sobie w przyszłości bąki gdzie i z kim chcecie, ale nie przy mnie i nie ze mną. Myśmy się już rozstali.
— Zounds! Czy to na seryo?
— Ani myślę z wami żartować.