Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/126

Ta strona została skorygowana.
—  370  —

czerwonych łotrów, bo nareszcie mogę zleźć z mojej bestyi! — odpowiedział, zeskakując z konia z taką miną, jak gdyby uniknął strasznego niebezpieczeństwa. — Iluż ich było?
— Pięciu. To pewne, a że to Ogellallajowie, to także nie ulega wątpliwości.
— Po czem poznajesz?
— Bo czterej z nich mają świeżo schwytane konie. Koń piątego uciekł nam, kiedyśmy ich zaskoczyli, i tego użyto do chwytania drugich. Bądźcie gotowi do walki! Musimy podążyć za nimi, ażeby zobaczyć, czego szukają!
Wszyscy trzej zbadali swe strzelby, przygotowali do użycia i ruszyli dalej śladami. Z kierunku śladów nie można było poznać, po co tamtędy szli ci, którzy je zostawili. Wreszcie doprowadziły one do wązkiej, ale głębokiej rzeczki, którą Indyanie musieli przepłynąć, bo świadczyły o tem ślady na drugim brzegu. Hammerdull zbadał, kryjąc się ostrożnie w krzakach, pagórkowaty teren, leżący po drugiej stronie wody.
— Musimy tam przejść. Czerwoni nie noszą się z dobrymi zamiarami. Jeśli nam się uda przedtem...
Nie dokończył. W powietrzu świsnęło lasso, owinęło mu się dokoła szyi i ściągnęło go z konia na ziemię. To samo stało się z obydwoma jego towarzyszami. Zanim zdołali pomyśleć o obronie, już byli owinięci straszliwymi rzemieniami i leżeli pod nieprzyjaciółmi, którzy im odebrali broń i skrępowali ich. Było to pięciu Indyan.
Z iście gigantycznym wysiłkiem bronił się sternik przed tem, żeby go nie związano, ale nie podołał; bawole rzemienie były zbyt mocne. Spowodował tem tylko pogardliwe mruczenie Indyan. Dick Hammerdull natomiast i Pitt Holbers przyjęli to spokojniej. Milcząc poddali się swemu losowi bez ruchu.
Teraz przystąpił do nich najmłodszy z dzikich. Trzy orle pióra zdobiły jego czuprynę, a z ramion jego zwieszała się skóra jaguara. Przypatrzył im się groźnym wzrokiem, a potem rzekł z pogardliwym ruchem ręki: