Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/52

Ta strona została skorygowana.
—  298  —

— Nie jestem tchórzem, choć zastałeś mnie pojmanym.
— Przekonam się o tem, gdy nas poprowadzisz do hacyendy. Jak sądzisz? Czy oni przypuszczają, że wojownicy Komanczów nadejdą, żeby się zemścić?
— Mnie się zdaje, że nie. Nie słyszałem, żeby o tem mówiono.
— Wyślę człowieka na zwiady.
— Niech się nie pokazuje!
— Uff! Właśnie pójdzie do hacyendy.
— To będzie zgubiony!
— Nie. To nie Komancz, lecz chrześcijański Indyanin z amerykańskiego szczepu Opato. Jego nie będą o nic podejrzewali, a on zobaczy dokładnie, czy przygotowali się do walki z Komanczami. Teraz wiem wszystko. Niech mój syn sprowadzi wojowników do ruin, dokąd i ja się udam teraz z tym hrabią bladych twarzy.
Przewodnik oddalił się pośpiesznie, a wódz poszedł z Alfonzem do ruin świątyni. Ocalony rzucił jeszcze raz okiem na staw, nad którego wodami spędził najstraszniejsze godziny swojego życia. Aligatory z podniesionemi z wody głowami leżały przy brzegu, wpatrując się w ofiarę, która im ujść zdołała.
Nazajutrz rano poszedł wódz z hrabią i przewodnikiem przez las na zwiady. Zatrzymali się na skraju płaskowzgórza, z którego można było objąć okiem równinę. Wtem ozwał się pod nimi przytłumiony huk.
— Co to? — zapytał Czarny Jeleń.
— Strzał — rzekł przewodnik.
— Ale nie strzał ze strzelby, lecz wybuch — objaśnił Alfonzo, który domyślił się odrazu, co się mogło stać na dole.
Postąpili dalej nad samą krawędź skały i spojrzeli na potok. Tam zobaczyli Czoło Bawole, odjeżdżającego z Indyanami. Alfonzo zauważył konia jucznego i zwinięte na jego grzbiecie koce, przypuścił tedy, że wieziono w nich część skarbów.