Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/206

Ta strona została skorygowana.
—  184  —

bez odpowiedzi waszych uprzejmych słów, to sami jesteście temu winni. Ale dotknąć lub uszkodzić ich nie pozwolę.
— Czy mogę dalej mówić z tym człowiekiem?
— Nie mam nic przeciwko temu.
— Ja także nie — dodałem. — Rozmowa z błaznem indyańskim zawsze rozweseli, a ten stary błazen bawi mnie ogromnie.
Podniósł zaciśniętą pięść, lecz opuścił ją wkrótce i rzekł z dumą:
Pshaw! Nie rozgniewasz mnie więcej! O, gdybyś nie był pojmanym i spotkał się ze mną na preryi! Wypłaciłbym ci za odwiedziny w Kaam-kulano nagrodę, przechodzącą twoje pojęcie!
— Na to już was z pewnością nie stać. Powiedzcie to otwarcie i z ręką na sercu, szanowny panie! Nie chcę wam robić przykrości, ale zdaje mi się, że mózgownica wasza na toby się już nie zdobyła!
— Do pioruna! — zgrzytnął. — Jak tu ścierpieć takie drwiny? O, gdybym tak mógł, jak mam ochotę!...
— Tak, tak, wy mało już potraficie! Nawet wawy Derrika nie zdołaliście sami wysłać na tamten świat, lecz szukaliście pomocy u drugich!
Wpatrzył się we mnie szeroko rozwartemi oczyma, jakby mię chciał nawskróś przebić wzrokiem, a gdy ja mimoto nie straciłem spokoju, zawołał:
— Co ci nagadał wówczas ten przeklęty drab, młody Bender?
Ach! Bender! To nazwisko, zaczynające się literą B, przypomniało mi natychmiast inicyały I. B. i E. B. na grobie zamordowanego Padre Diterico. Ale kto ukrywał się pod nazwiskiem Bendera? Wprost oczywiście nie mogłem o to zapytać, nadałem przeto wywiadom moim inną postać i przeprowadziłem je tak prędko, że guślarz nie miał czasu do namysłu.
— Kiedy?
— Na Llano Estaccado, gdzie był z tobą ze swoim własnym bratem...