Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/460

Ta strona została skorygowana.
—   432   —

— Czy mam napowrót schować pieniądze? — zapytałem.
Teraz wróciły mu ruchy. Podskoczył ku mnie, wyrwał mi z ręki pieniądze i zawołał:
— Co? Ty płacisz, chociaż jesteś pod opieką wielkorządcy i jego najwyższego wezyra?
— Czy ci, którymi oni się opiekują, są już zwolnieni od obowiązku sprawiedliwości i łagodności?
— O panie, o ago, o effendi, o emirze, zwykle bywa inaczej! Ale z twoich oczu świeci łaska, a w twoich słowach brzmi miłosierdzie przychylnego serca. Dlatego niechaj Allah błogosławi tobie, twoim dziadkom i pradziadkom najpóźniejszego twojego potomstwa! Tak, taka łask a rzadko nam przypada w udziale, chociaż spożywamy chleb twardy i skąpy.
— Tam po drugiej stronie pracuje mnóstwo robotników. Zarabiasz zatem więcej, niż gdyby ich tu nie było.
— Mój zarobek bardzo mały, ponieważ ci ludzie urządzili powyżej mojego przewozu drugi z pomocą wielkiego czółna. To oczywiście uszczupla moje dochody, ale dzierżawa moja została ta sama.
— Czy ci ludzie ośmielają się także teraz puszczać przez rzekę wezbraną?
— Dzisiaj nie odważyli się jeszcze, bo to zbyt niebezpieczne. Potrzebaby podwójnej liczby wioseł.
— Ale ty przewiozłeś dziś już sporo osób. Czy było między nimi pięciu jeźdźców, z których dwaj jechali na srokaczach?
— Tak, panie. Jeden z nich był niezawodnie ranny. Przybyli tutaj z tamtego zajazdu, gdzie na czas krótki zsiedli.
Wskazał przytem na wspomniany dom, pobielany.
— Jak dawno ich widziałeś?
— Przed dwiema godzinami. Wolałbym był wcale ich nie widzieć.
— Czemu?
— Bo mnie oszukali. Gdy przybyliśmy na drugą