Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/61

Ta strona została skorygowana.

Rzekłszy to, skoczyłem nagle, roztrącając żołnierzy, wprost ku Abu en Nassrowi, ściągnąłem mu z błyskawiczną szybkością ręce na plecy i przygniotłem kolanem tak silnie jego kark, że nie mógł się ruszyć z siedzącej postawy.
— Zwiąż go! — rozkazałem Omarowi.
Rozkaz ten był właściwie zbyteczny, gdyż Omar zrozumiał mnie wlot i już jął obwiązywać sznurem ramiona Ormianina. Zanim żołnierze zdołali ruszyć się z miejsca, był już związany. Tak wekil, jak i jego straż przyboczna byli tym nagłym zamachem nadzwyczajnie zmieszani i przez chwilę patrzyli na mnie z przerażeniem i zdziwieniem. Tymczasem wyjąłem prawą ręką swój nóż, a lewą chwyciłem wekila za kark. Wskutek przerażenia wyciągnął on ręce i nogi przed siebie, jak gdyby był już zupełnie nieżywy; tem więcej życia wstąpiło teraz w żołnierzy.
— Haczyn, aramin imdad — uciekajcie, przyprowadźcie pomoc — ryknął onbaszi, który najpierw odzyskał mowę.
Szabla byłaby mu tamowała ruchy, więc odrzucił ją precz i pobiegł ku wyjściu, inni pospieszyli za nim. Tam jednak stał waleczny Halef ze strzelbą gotową do strzału.
— Geri; durar-zic bunda — wrócić! zostaniecie tu! — zawołał do nich.
Stanęli na chwilę, potem zawrócili i rozbiegli się na wszystkie strony, aby szukać schronienia po kątach między murami. Omar wyciągnął również swój nóż i stanął, gotów utopić go w sercu Abu en Nassra.
— Czyś już nieżyw? — zapytałem wekila.
— Nie, czy chcesz mnie zabić?
— To zależy od ciebie, o ty, uosobienie wszelkiej sprawiedliwości i odwagi. Ale zapewniam cię, że życie twe wisi na cienkim włosku.
— Czego żądasz odemnie, zihdi?
Zanim jeszcze odpowiedziałem, odezwał się jakiś trwożny głos kobiecy. Patrzę, a tu zbliża się, a raczej toczy się z największem wysiłkiem ku nam od wejścia jakaś mała, otyła postać kobieca.
— Tut — stój! — wrzasnęła do mnie. — Eldirme onu; dir benim kodża — nie zabijaj go; to mój mąż!