Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

dojrzeli. Sądzili więc, że uciekliśmy z doliny. Wódz donośnym głosem wydawał rozkazy. Wojownicy uzbroili się, biegli do koni, wsiedli i oto pędzili w galopie po wąskiej ścieżce, którą zjechaliśmy. Jeden za drugim znikali na górze.
Lecz nie wszyscy opuścili dolinę. Trzech zostało, mianowicie wódz oraz obaj strażnicy, których zostawiono może za karę, a może dlatego, że jeszcze sił nie odzyskali. Wódz wrócił na swoje miejsce i usiadł. Strażnicy zaś stanęli w pewnej odległości. Nie śmieli się zbliżyć, aby nie jątrzyć jego wściekłości.
— Jeśli czerwoni mają trochę oleju w głowie, to natychmiast wrócą, — rezonował Emery.
— Dlaczego? — zapytałem.
— Gdy nie zobaczą nas na górze, powinni zrozumieć, że zostaliśmy w dolinie.
— Bynajmniej. Przypuszczą, że mieliśmy dosyć czasu, aby zniknąć z oczu. Będą szukali śladów, których, oczywiście, nie znajdą. Nie wiedząc, w jakim kierunku zbiegliśmy, rozdzielą się na kilka oddziałów, które będą nas tropić w rozmaitych stronach. Jestem przekonany, że nasz plan powiedzie się do końca.
Czekaliśmy. Po kwadransie wrócił jeździec i złożył meldunek wodzowi. Ten podniósł się natychmiast i dosiadł konia. Poszli za jego przykładem obaj strażnicy, poczem wszyscy odjechali, zostawiając nad wodą naszą broń i własność zrabowaną. Znikli wnet za skałą, za którą się rozwijała ścieżka, i wkrótce wyłonili na górze.
— Powiodło się! — krzyknąłem uradowany. — Po-