Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

konie, które tak tętniły, że człowiek niedoświadczony mógł przyjąć tętent za tupot dziesięciu, lub więcej biegnących ludzi. Musimy obudzić Emery’ego i Winnetou, gdyż jestem przekonany, że to Meltonowie.
Obudziliśmy ich. Podzielali moje zdanie. Emery rzekł:
— Tak, to oni. Uciekli — jedźmy w te pędy za nimi!
— Nie — oponował Winnetou. — Moi bracia muszą poczekać, aż się rozwidni, inaczej zgubimy ślady.
— Nie musimy czekać. Wiemy, w jakim kierunku uciekają.
— Nie, nie wiemy, — rzekłem. — Winnetou ma słuszność. Musimy bezwarunkowo czekać.
— Wiadomo nam, że dążą do małego Colorado. Jeśli pojedziemy w tym samym kierunku, to koniec końcem natkniemy się na ich trop.
— Ale mogli teraz obrać inny kierunek, aby nas zmylić.
— Chyba nie wątpią, że im się nie uda.
— O nie! Skąd mają przypuszczać, że znamy cel ich jazdy? Przyjechali do Albuquerque później, niż Jonatan, a zatem nie mógł im opowiedzieć o naszem spotkaniu. Sądzą, że to ich ścigaliśmy i że nie wiemy, gdzie mają się spotkać z Jonatanem. Dlatego prawdopodobnie zechcą nas wodzić po innych drogach.
Well! Ale cożto szkodzi? Pojedziemy wprost