Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.

Co dwie godziny luzowano wartowników. Przy każdej zmianie sprawdzano więzy. Nikt nie zauważył truck’u Emery’ego.
Czerwonoskórzy długo czuwali. Słyszeliśmy ich głosy do samej północy. W każdym razie o nas to gawędzono i wątek mógł się snuć długo jeszcze. Ale wkońcu przecież zaległo milczenie. Ułożono się widocznie do snu.
Naturalnie, my nie zmrużyliśmy oka. Przysunęliśmy do siebie głowy i pocichu szeptali. Ogień płonął jeszcze, ale paliwa było niewięcej, niż na godzinę. Rozmawialiśmy po angielsku, aby i Winnetou mógł brać udział.
— Przeklęta sprawa! — gderał Emery. — Nawet jeśli uda się wyjść, to i tak za późno!
— Jakto za późno? — zapytałem.
— To się samo przez się rozumie. Cicho jest nazewnątrz, lecz niewiadomo, czy wszyscy śpią. Dlatego musimy jeszcze czekać, przynajmniej przez godzinę. A poza tem, wkrótce nadejdą inni strażnicy i odrazu zauważą nasze zniknięcie.
— Poczekajmy zatem, aż nastąpi zmiana warty.
— Stracimy cenny czas i nie powetujemy zwłoki. A jeśli się nawet stąd wydostaniemy, nie zajdziemy daleko. Jakże sobie poradzimy bez koni? Kto wie, ile czasu upłynie, zanim uda nam się postawić nogę w strzemionach? A wówczas — nietrudno będzie nas schwytać!
— Nie schwytają — wszak nie zatrzymamy się przy koniach.