Strona:Karol May - W Harrarze.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

Hiszpanowi łzy stanęły w oczach, gdy odpowiadał na przywitanie Sternaua.
— Tak, sennor, to ja. I wcale nie mogę wypowiedzieć, jak się cieszę z tego, że pana widzę.
— Ale w jaki sposób dostaliście się tutaj, na ten statek, i popłynęliście aż na Morze Południowe?
Mindrello pokrótce opowiedział swe przeżycia. Sternau słuchał z najwyższem napięciem; gdy dawny przemytnik skończył, rzekł:
— Biedaku, a więc ja ponoszę pośrednio winę za to, co przeżyliście. Jakżeż posiwieliście w przeciągu tych długich lat! Zrobię, co będę mógł, abyście mogli zapomnieć o swych cierpieniach. Rodzina Rodrigandów potrafi odwdzięczyć się za wasze usługi.
W kajucie było gwarno i wesoło. Postanowiono zjeść jeszcze ostatni obiad na wyspie; kapitan chciał wyruszyć po południu.
— Ale dokąd? — zapytał Sternau.
— Do Meksyku, do ojca, — rzekła błagalnie Emma.
— Do Meksyku, do tego oszusta Cortejo, — groził don Fernando.
— Do Meksyku, do Miksteków, — mówił Bawole Czoło.
— Do Meksyku, do Apaczów, — dodał Niedźwiedzie Serce.
— Niech będzie do Meksyku. Popłyniemy tam wszyscy — zdecydował Sternau.
— A gdzie wylądujemy? — zapytał kapitan.
— Tam, skąd odpłynęliśmy na morze, albo raczej na miejsce naszych nieszczęść.
— A więc w Guaymas?

157